Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zamojszczyzna, Chełmszczyzna. Pętla z łyka do łapania złego ducha. Z wizytą u wielkiego znachora

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
"Zamawianie choroby" (czyli jej wypędzanie). Zdjęcie wykonano w 1914 roku w Rosji
"Zamawianie choroby" (czyli jej wypędzanie). Zdjęcie wykonano w 1914 roku w Rosji archiwum
W pierwszej połowie XX wieku na Zamojszczyźnie i Chełmszczyźnie działało wielu znachorów, zamawiaczy, nastawiaczy, wróżów itd. Niektórzy z nich mieli „znakomitą intuicję”, bo o wiedzy medycznej trudno chyba mówić. Często jednak bardziej szkodzili niż pomagali. Prawdziwą sławę zdobył w tych czasach znachor Pauk. Do dziś owa tajemnicza postać jest wspominana.

„Trzeba przyznać, złamane przedramiona i podudzia zestawiali nieraz bardzo wprawnie i precyzyjnie unieruchamiali je za pomocą łubek i pakuł” — pisał w swoich dziennikach Zygmunt Klukowski, społecznik i lekarz ze Szczebrzeszyna o dawnych znachorach. „Gorzej było ze złamanymi udami i ramionami, bo te już trudniej było ustalić i następstwem takiego leczenia bywały trwałe kalectwa. To samo można powiedzieć o zwichnięciach stawów”.

Wypalanie róży

Jak zanotował doktor Klukowski, wiejscy znachorzy mieli tylko jedną metodę w takich przypadkach: było to naciągnięcie kończyny. Nie zawsze to pomagało. „Nie każde zwichnięcie udało się tym sposobem wprawić i chory trafiał potem do naszych rąk (do szpitala w Szczebrzeszynie) z zastarzałymi zwichnięciami, nieraz bardzo trudnymi do leczenia” — notował Klukowski. „Byli też specjaliści od zamawiania rozmaitych chorób, od wypalania róży — głównie zajmowały się nim baby (…). Nie brakowało też babek, co to  „po kobietach chodzą”, intymnych rad udzielają i porody odbierają”.

Wypalanie róży (chodzi o bakteryjnej, zakaźnej choroby skóry) nie było podobno skomplikowane. Najpierw odmawiano modlitwę o uzdrowienie i zapalano świecę. Następnie przygotowywano niewielką „pakułę”, która miała służyć za pochodnię. Sparzało się nią kończyny dotknięte zmianami chorobowymi. Zabieg trzeba było przeprowadzić sprawnie, jak mówiono „lekko i szybko” i powtórzyć kilka razy. Wówczas nie dochodziło do oparzeń. Czy zabieg pomagał? Do dziś nie brakuje osób, które w to wierzą (można o tym przeczytać np. na forach internetowych). Niektóre praktyki były jednak bardziej zdumiewające.

„Miałem w swoich zbiorach specjalną pętlę z łyka — poświęconą! — przeznaczoną do łapania złego ducha” — pisał Klukowski. „Kiedyś w Krasnobrodzie widziałem rodzącą przepasaną starym sznurem od męskiego habitu zakonnego, pozostałym po jakimś dominikaninie z klasztoru krasnobrodzkiego. Babka zawsze to robiła, gdy chodziło o wzmożenie bólów porodowych”.

A w innym miejscu Klukowski notował: „W Radecznicy w pewnym wypadku bardzo szybkiego porodu pękło krocze, babka zdecydowała, że „macica się obsunęła” i na drugi dzień po porodzie chciała wszystko „naładować”, „ustawić” macicę na miejsce. Robiła to w ten sposób, że za pomocą ręczników wieszała położnicę za nogi do pułapu, głową w dół i chwytając oburącz za kości miednicy, mocno nią potrząsała, aby macica weszła na swoje miejsce”.

Taką szokującą terapię zastosowano dwukrotnie. Kobieta w końcu trafiła w ciężkim stanie do szpitala. Różne przedziwne terapie stosowano także w schorzeniach, które określano jako „nadsinienia” i „zruszenia”. Naciągano i smarowano wówczas chorym brzuchy czy inne części ciała na wiele sposobów. Według lekarzy takie sposoby leczenia „przyczyniały chorym bardzo wiele szkód”, a do lekarzy przychodzili oni często w stanie tak „zapuszczonym” (np. w przypadku ran czy egzem), że było im bardzo trudno pomóc. Czasami było to już niemożliwe.

Teodor, co spał w trumnie

Miejscowi wiedzieli jednak swoje. Świadczyła o tym popularność lokalnych uzdrawiaczy. Dużym uznaniem cieszył się np. niejaki Korsarski z miejscowości Zawoda w gminie Skierbieszów. Potrafił podobno nastawiać zwichnięcia i złamane kości. Specjalistką „od oka” była natomiast w Skierbieszowie stara Kopciowa. Słynęła z jednej umiejętności: była biegła w usuwaniu językiem z oczu pacjentów różnych nieczystości, tzw. zaprószyn.

W miejscowości Rozięcin w gminie Wojsławice przyjmował natomiast chorych Teodor Czerniej, zwany braciszkiem Antonim. „Ziołami leczył, dużo leczył, pomagał ludziom” — czytamy w jednej z relacji. „Miał kaplicę postawioną, w tej kaplicy modlił się, trumna tam stała i w trumnie tej spał (…). A potem zaczęła do niego chodzić kobieta, to się ożenił i dzieci z nią miał. Ksiądz się nie zgodził, żeby ślub dać, to do cerkwi poszedł i prawosławny ślub wzięli. Moja ciocia przez niego umarła, krwotoku dostała po porodzie. On miał leczyć, jak ją zaczął lodem okładać — jeszcze gorzej. Dwa tygodnie, zgangrenowało i umarła moja ciocia”.

W miejscowości Rozdoły w gminie Sitno sławę zdobyła niejaka Kowalicha. Była to starsza kobieta, która znakomicie radziła sobie z „boleśnicą”, czyli bolącym brzuchem. Smarowała obolałe miejsca maścią własnej roboty, a potem je masowała. Następnie odmawiała zaklęcia i spluwała trzy razy w lewo.

Zygmunt Węcławik, pochodzący ze Skierbieszowa lekarz i autor wielu bezcennych zapisków (fragmenty jego wspomnień opublikowano na łamach „Głosu Szczecińskiego”) zanotował ciekawe zaklęcie, którego używała, gdy wypędzała różę i kołtun: „Różo, różyco, kołtunie, kołtunico, macico, macico” — szeptała nad pacjentem znachorka. „Nie ja lekarz, pan Bóg lekarz, ciebie boli, ty narzekasz. Pomoże ci, czy nie pomoże, a zapłać niebożę”.

Znachorzy często odwoływali się do Boga i religii. Jakiej? Wygląda na to, że był to jakiś ludowy zlepek katolicyzmu, grekokatolicyzmu i prawosławia. Nietrudno to wytłumaczyć.

„Prawosławni to byli swoi ludzie, i Polka z Ukraińcem i Ukrainiec z Polką się żenił, nie było kiedyś żadnej różnicy, takie pomieszane te rodziny były” — tłumaczył jeden z mieszkańców okolic Wojsławic. „A mieszane małżeństwa to różnie — i w cerkwiach chrzcili, i w kościele chrzcili. To już oni uzgadniali między sobą (…) — jak to mówią — która strona przewalczy”.

Tłum zamruczał niechętnie

Innych zamawiaczy, szeptunów, znachorów i „wiedzących bab” także nie brakowało. Ciągnęły do nich tłumy osób cierpiących na przeróżne „zruszenia”, „przestrachy” czy „boleśnice”. Nad chorymi odmawiano modlitwy i zaklęcia, aplikowano im tajemnicze specyfiki, nastawiano zwichnięte lub złamane kończyny, a czasami stosowano bardziej drastyczne metody. Czy te przedziwne praktyki pomagały chorym? Zdania na ten temat są podzielone. Niektórzy znachorzy na pewno się jednak wyróżniali.

Największą sławę na Zamojszczyźnie i Chełmszczyźnie zdobył chyba niejaki Pauk. „Mieszkał w zapadłej Truściance (chodzi zapewne o miejscowość Trościanka w gminie Wojsławice). Od Skierbieszowa dzieliło nas 18 kilometrów niesamowicie kiepskiej drogi (…)” — wspominał w 1965 r. Zygmunt Węcławik. „W okresie jesiennych deszczów albo wiosennych roztopów dojazd do Truścianki stawał się nadzwyczaj podły, a czasem wręcz niemożliwy. To jednak nie odstraszało ludzi nieraz z najbardziej odległych wiosek Lubelszczyzny”.

Jak zapewniał Zygmunt Węcławik, znachor Pauk żył prawie 100 lat, a „szarlatanował” ponad pół wieku. Przez mieszkańców przynajmniej 100 okolicznych wiosek uważany był za świętego, który dzięki swoim tajemniczym umiejętnościom pomaga w potrzebie chorym i cierpiącym.

„Gdy w drugim roku wojny (chodzi o II wojnę światową) zachorowała moja najmłodsza siostra, mama zawyrokowała: dziecko jest chore na przestrach. Trzeba je zawieźć do Pauka” — wspominał Węcławik. „Ojciec, zdecydowany zwolennik rzetelnej wiedzy lekarskiej, upierał się, aby dziecko zawieść do prawdziwego lekarza w powiecie. Pokłócili się siarczyście. Kto by tam matkę przekonał. Wola jej zawsze była silniejsza. Pojechali więc do Truścianki do Pauka”.

Zygmunt Węcławik miał wówczas (w 1940 r.) dziewięć lat. Zapamiętał tę wizytę na długo. „Trafiliśmy szczęśliwie” — czytamy w jego wspomnieniach. „Jeszcze tego samego dnia matka wyprosiła dla dziecka wizytę poza kolejnością. Kłamała, jak tylko mogła, że przyjechaliśmy aż spod Lublina, że dziecko konające. Tłum oczekujących od kilku dni na spotkanie z wielkim znachorem zamruczał niechętnie, ale nie protestował”.

Kobieta z chorą dziewczynką na ręku zapukała do drzwi domu uzdrowiciela. Mały Zygmunt oraz jego ojciec stanęli za jej plecami.

„Drzwi otworzył sam mistrz. Wyszedł do poczekalni, pogłaskał czworo najbliżej stojących dzieci i zaprosił nas do gabinetu” — czytamy dalej we wspomnieniach. „W poczekalni tłum zamarł, jak w kościele podczas podniesienia”.

Wypędzał chorobę za góry i lasy

Pauk podobno rozpoznawał podobno tylko cztery choroby: przestrach, „środkowe”, robaki i angielkę (czyli krzywicę, zwaną chorobą angielską). Inne schorzenia i dolegliwości były według niego jedynie „wymysłem lekarzy”.

„Był to 72-letni wówczas starzec (możemy wywnioskować, iż Pauk urodził się ok. 1868 r.), z siwą brodą i długimi wąsami. Podczas pracy asystowała znachorowi jego synowa (…)” — notował Węcławik. „Oboje, mistrz i jego asystentka, byli ubrani w białe fartuchy. Po lekarsku, a jakże. Mistrz usiadł na taborecie i obserwował nas przez chwilę. A potem ożywił się, wstał i podszedł do ojca”. Długo patrzył mu w oczy. Chłopcu wydawało się, że znachor odkrył wówczas najskrytsze tajemnice ojca. A potem Pauk ruszył na niego z furią, wołając:„ Wynoś się, ty przeklęty niedowiarku. Ty bluźnierco. Gdyby nie wielka wiara twojej żony, dziecko wasze zmarłoby dziś jeszcze na rękach lekarzy. Ojcem zatrzęsło, zachwiał się, zbladł. Skurcz mięśni twarzy i obłąkańczy wyraz oczu wyrażały lęk i poddanie” — wspominał po latach Zygmunt Węcławik. „Pauk otworzył drzwi, aby zaraz je zamknąć za niewiernym ojcem”.

Wizyta jednak się nie skończyła. „Matka zatrzęsła się płaczem. Ogarnął mnie strach” — notował autor wspomnień. „Ten człowiek umiał czytać ludzkie myśli, wiedział, o czym mówiliśmy w domu. Nie mogło być inaczej — to był nadczłowiek. Dziecko przejęła na ręce asystentka. Pauk zaczynał celebrować zaklęcia. W prawej dłoni trzymał wielki klucz, przeżegnał nim dziecko i zaczął wymawiać formuły zaklęcia. Z ich treści wynikało, że trzymanym w ręku kluczem, który miał być symbolem boskich mocy, wypędzał chorobę za góry i za lasy”.

Cała scena była tak niezwykła i malownicza, że zrobiła na chłopcu niezatarte wrażenie. „Osłupiały (…) śledziłem wzrokiem każdy ruch ręki uzbrojonej w życiodajny klucz” — wspominał. „Na ułamek sekundy przeniosłem wzrok na matkę. Już się nie trzęsła. Na jej twarzy odbijał się lęk połączony z uwielbieniem dla siwego brodacza i jego tajemniczej siły”.

Po tej ceremonii, połączonej z kolejnymi zaklęciami, znachor uczynił kolejny znak krzyża. Potem oświadczył, że dziewczynka jest chora na przestrach i zalecił jej kąpiele w wywarze z siana.

On coś miał, bo on wiedział

„Z błogosławieństwem wielkiego znachora wyszliśmy do poczekalni. Na dębowym stole stał talerz na pieniądze dla mistrza” — pisał Węcławik. „Ojciec, już teraz nawrócony, z wielkim nabożeństwem zbliżył się do stołu i dorzucił na stosik pięciozłotówkę. Wówczas naprawdę wierzyłem w nadprzyrodzoną siłę Pauka”.

Zdarzały się także inne przypadki „tropienia niedowiarków” przez znachora Pauka. Można o nich przeczytać w książce pt. „Skrawki pamięci”, wydanej w Wojsławicach przez Stowarzyszenie Panorama Kultur.

„Lekarza w pobliżu nie było, był znachor we wsi Trościanka Pauk. A Pauk leczył” — czytamy w jednej z relacji. „To ja tam jeszcze syna nosiłam na piechotę. On coś miał, bo on wiedział. Sąsiadka koniecznie chciała z dzieckiem jechać. A sąsiad mówi: — A co on tam się zna, chłop taki, co on tam wie. I oni zajechali no i on od razu do niego: — Po coś przyjechał? Nie wierzysz ni w co, to po co ci ja potrzebny? Sam — gada — se wylecz dziecko. On wiedział, kto co mówił. Miał jakiś klucz, coś (…). Pomagało od niego”.

Według Józefy Antygi z miejscowości Kryniczki w gminie Izbica znachor Pauk przyjmował chorych w małym domku, który wybudowano w lesie. Obok tego budynku stała kapliczka. Wzmianki o znachorze pojawiają się także w wielu innych relacjach. 83-letniego pana Franciszka Nowaka z Zamościa, gdy miał około 1,5 roku, leczył na krzywicę (choroba występuje u dzieci pomiędzy 2 miesiącem a trzecim rokiem życia), a panią Annę z gminy Sitno — na koklusz (czyli krztusiec).

— Gdy domowe kurzenie lnu i przelewanie jajka nad głową nie pomagało, jechało się do Pauka. Lekarze to była ostateczność. Nie wiem dlaczego tak kiedyś myślano — zastanawia się pani Anna.

od 7 lat
Wideo

Kalendarz siewu kwiatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zamosc.naszemiasto.pl Nasze Miasto