Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

„Czują, że im źle na świecie”. Opowieść o zorganizowanych wyjazdach za miasto. Niektóre ratowały dzieciom życie

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Lipiec 1928 rok. Kolonie letnie zamojskiego Magistratu. Odbyły się w Krasnobrodzie. Fotografię przekazała do APZ Barbara Kaczyńska
Lipiec 1928 rok. Kolonie letnie zamojskiego Magistratu. Odbyły się w Krasnobrodzie. Fotografię przekazała do APZ Barbara Kaczyńska ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zamościu
„Kochani rodzice. Na koloniach jest bardzo fajnie” – pisała na pocztówce z Bieszczad w latach 80. ub. roku dziewczynka o imieniu Agnieszka. A pod spodem zamieściła dopisek. „P.S. Bożenka ciągle płacze (chodzi o młodszą siostrę Agnieszki). Przyjeżdżajcie!”.

Fundusz Wczasów Pracowniczych, który zajął się organizacją urlopów głównie dla klasy robotniczej utworzono 4 lutego 1949 roku. Wyjazdy na wczasy, a potem kolonie i zimowiska stały się wówczas masowe. Nie zawsze było to takie oczywiste. Początki zorganizowanych wyjazdów tego typu sięgają jeszcze XIX wieku. Powody takich przedsięwzięć były bardzo poważne. Czasami ratowały one życie ubogich, schorowanych dzieci z dużych miast.

Stać mnie, żeby pana opisać!

„W wysokim stopniu praktyczny projekt doktora Markiewicza o wysyłaniu ubogich chłopców miejskich na wakacje na wieś w najzacniejszym sercu hrabiny Stanisławowej Potockiej znalazł odgłos dość niepraktyczny” – pisał w 1881 r. Bolesław Prus. „Szanowana pani ta ofiarowała na przyszłe wakacje wiejskie swój dwór dla przyjęcia pewnej liczby uczniów z Warszawy. Szlachetny to zamiar, godny naśladowania przykład!…, ale cóż z niego kiedy dom hrabiny leży w Rymanowie, w Galicji”.

Warszawa była wówczas częścią Imperium Romanowów, a Galicja – Monarchii Austro-Węgierskiej. Za zdobycie paszportu, który upoważniał do przekroczenia zaborczej granicy, każdy uczeń musiałby w tamtych czasach zapłacić 10 rubli. Prus na łamach „Kuriera Warszawskiego” nie zganił jednak ofiarnej przedstawicielki arystokracji za to dość istotne niedopatrzenie (uczniowie byli przecież ubodzy). Na łamach prasy zaproponował jej inne rozwiązanie…

„Czy nie będzie lepiej jeżeli pani hrabina otworzy dom swój w Rymanowie dla ubogich uczniów ze Lwowa, Krakowa, Tarnowa itd., a uczniów warszawskich pozostawi hojności arystokracji miejscowej?” - pytał Prus. „Któż bowiem zapewni, czy która z naszych bogatych dam, zachęcona przykładem rymanowskiej pani nie umyśli zaprosić do Królestwa uczniów z Galicji, co razem z zaprosinami poprzednimi utworzyłoby oryginalnego kadryla”.

Wspomniany przez Prusa Stanisław Nikodem Markiewicz był m.in. współzałożycielem Towarzystwa Przyjaciół Dzieci oraz Towarzystwa Opieki nad Dziećmi. Te stowarzyszenia organizowały pomoc dla ponad pięciu tysięcy opuszczonych i zaniedbanych, polskich dzieci. Dzięki doktorowi Markiewiczowi powstała także w Polsce idea „rozwoju kolonii letnich” (a potem zimowych).

Pierwsze apele członków obu towarzystw w tej sprawie pozostały bez echa. 8 kwietnia 1882 r. odbyła się jednak w Warszawie narada inicjatorów organizowania kolonii dla dzieci. Wzięli w niej udział lekarze oraz m.in. przedstawiciele warszawskiej inteligencji. Idea trafiła na podatny grunt. Zaczęto na ten cel gromadzić pieniądze. Inicjatywę wsparli również warszawscy żurnaliści. Jednym z nich był właśnie Bolesław Prus.

„Rola organizatora kolonii nigdy nie jest łatwą, a bywa czasem nieprzyjemną. Oto dowód” – notował 13 lipca 1884 r. autor słynnej „Lalki” na łamach „Kuriera Warszawskiego”. „W dzień odjazdu na wieś partii dziewczynek do doktora (Markiewicza) wpada jakaś jejmość wołając: „Cóż to, pan ze mnie kpi?… Moja córka została zapisana, a pomimo to pan jej nie wysyła?”. „Bo widzi pani, nie mamy miejsc i dlatego z 93 kandydatek wysyłamy tylko 36 najsłabszych” (odparł doktor). „Tak?… O mój panie, ja z siebie kpić nie pozwolę. Kiedy raz moja córka została zapisana, to już pojedzie!… Zbierasz pan pieniądze na kolonie, a nie wiadomo co z nimi robisz!… Dzięki Bogu jeszcze mnie stać na dwa złote, żeby pana opisać”.

Nie wiadomo czy owej matronie powiodło się owo opisanie (zapewne w prasie). Bolesław Prus zapewniał jednak, że podobne awantury zdarzały się rzadko. Tłumaczył, że większość ludzi rozumie, iż kolonie są „dobrodziejstwem, które można przyjmować z wdzięcznością, lecz o które nie wypada upominać się hałaśliwie”.

Kto ciekawy, niech spojrzy na dziedziniec

Kolonie dla dzieci stawały się pod koniec XIX wieku coraz bardziej popularne. Do ich organizacji rekrutowano pedagogów i lekarzy. Ubogie dzieciaki przyjmowano głównie w gościnnych, ziemiańskich dworach. Takie były początki. W 1897 r. rosyjskie władze zgodziły się na powołanie Towarzystwa Kolonii Letnich. Dzięki tej organizacji podopieczni TKL mogli m.in. bezpłatnie podróżować koleją (chodziło nie tylko o dzieci, ale także kolonijny personel). Było o co walczyć.

„Kto ciekawy, niech wyjdzie na miasto, niech spojrzy na dziedziniec, gdzie bawi się krzykliwa gromadka i niech zwróci uwagę na te małe figurki o bladej, przezroczystej cerze i bardzo smutnym spojrzeniu” – czytamy w jednym z tekstów Bolesława Prusa. „Nie biegają one, tylko siedzą gdzieś w kąciku: nie bawią się gdyż nie mają siły. Czują, że im źle na świecie, że niewidzialny upiór (w ten sposób Prus pisał zapewne o gruźlicy, zapaleniu płuc, szkarlatynie itd.) z dnia na dzień, z godziny na godzinę wypija ich młode istnienie, jak już wyssał z nich radość. Za tydzień będą jeszcze bledsze (…), za miesiąc już nie zobaczysz ich na dziedzińcu, a za drugi miesiąc przy tej samej bramie, ukaże się wieko trumienki. Zgaśnie ledwo poczynające się życie, którego winą czy nieszczęściem było to, że… nie miało za co wyjechać na wieś, choćby na parę tygodni”.

Dlaczego właściwie ubogie i słabowite dzieci wywożono na kolonie? Bo zauważono, że na wsi przybywało im sił. Wzrastała też ich odporność na choroby. Nie tylko. Rozwijały się także pod względem – jak tłumaczono – moralnym i umysłowym. Zauważono także, że dzieci podczas np. czterotygodniowego pobytu na wsi zyskują na wadze średnio trzech do pięciu funtów (była to rosyjska jednostka wagi: jeden funt wynosił 0,40 kg). Na koloniach pozbywały się także wszy, które często można było znaleźć w ich włosach. Co ważne, dzieciaki mogły również odetchnąć od ciasnych, brudnych suteren i różnych „klitek” w których mieszkały nie tylko z rodzicami.

Tak wyglądała w jednej z gazet (w 1907 r.) rozmowa z niejaką Zosią – „kolonijnym dzieckiem”. „Więc w tej suterenie (to część budynku znajdująca się pod parterem, poniżej poziomu bruku – przyp. red.) mieszka tylko was sześcioro z mamą i nikt więcej? - pytał jeden z wychowawców. „Nikt więcej – odpowiedziała (dziewczynka). Tylko jeszcze babcia, dwie panny i jeden kawaler…”

Przeciwległy kąt należy do woziwody

Ktoś może powiedzieć, że kłopoty wielkomiejskich dzieci np. Zamojszczyzny czy Chełmszczyzny nie dotyczyły. To nieprawda. Możemy o tym pośrednio przeczytać choćby w książce Joanny Janickiej pt. „Żydzi Zamojszczyzny 1864-1915”. Opisuje ona m.in. domy Łaszczowa z końca XIX wieku (autorkę interesowały głównie budynki żydowskie, ale możemy się domyślać, że inne wyglądały mniej więcej podobnie). Były one zwrócone frontem do ulicy lub rynku. Między nimi znajdowały się wąskie przejścia zwane sutkami. Miały one zwykle ok. 1,5 m szerokości. Od strony owych sutek znajdowały się okna domów. W ich sąsiedztwie działały kloaki, które niemiłosiernie cuchnęły. Takie zestawienie musiało być uciążliwe.

Starsze domy Łaszczowa miały sień. „Grodziła” ona pomieszczenia mieszkalne od obory czy stajni. Domy nowego typu dzielono w środku na kilka izb (zwykle dwie lub trzy). Mieszkało w nich nawet po kilkanaście osób. Wiadomo, że dużo miejsca w takich pomieszczeniach zajmowały piece. Służyły one nie tylko do ogrzewania, ale także do gotowania. Było tam również kilka łóżek, szafy, kufry, półki czy kanapy zwane bambetlami. Mieszkańcy łaszczowskich domów żyli skromnie, bez wygód. „Pomieszczenia pozbawione wentylacji pozostawały przez cały rok zawilgocone” – pisała Joanna Janicka. „Wnętrze domu było przesycone zapachem i oparami lampy naftowej”.

Nie lepiej prezentowały się m.in. zamojskie domy, w tym staromiejskie kamienice. Także były przeludnione. W jednym z opowiadań pochodzący z Zamościa Icchok Lejb Perec opisał XIX-wieczną suterenę. Ludzie gnieździli się tam w kątach jednego, niewielkiego pomieszczenia. Niejaka Frejde zwana Hołodrygą spała na skrzyni, we wnęce pomiędzy ścianą a piecem. W pomieszczeniu sypiała też czteroosobowa rodzina tragarza o imieniu Berl oraz m.in. przekupka Cirla z mężem i trójką dzieci. „Przeciwległy kąt należy do woziwody Jojnego” – pisał Perec w opowiadaniu pt. „W suterenie”. „Jego żona z dwojgiem dzieci śpi w jednym łóżku, a on sam z chłopakiem chodzącym do chederu (była to szkoła żydowska)”.

Łatwo można sobie wyobrazić jakie w tej suterenie panowały warunki. W innych lokalach bywało podobnie. Mnóstwo zamojskich domów przypominało rudery. Na kamienicach można było zobaczyć wiele zniszczonych „przegniłych” dachów, które wymagały natychmiastowej naprawy. Mieszkania pod nimi były zawilgocone, ich sufity groziły zawaleniem, a na ścianach straszyły potężne pęknięcia. Nie tylko. W protokołach z ówczesnych kontroli możemy także przeczytać o chyboczących się schodach łączących piętra zamojskich kamienic czy stojących w różnych miejscach, zaniedbanych latrynach, które nadawały się jedynie do wyburzenia. Zawsze wydobywał się z nich nieznośny fetor, który wisiał nad miastem.

To wszystko musiało się przełożyć na stan zdrowotny ludności. Bez wątpienia także w Zamościu sprzed ponad stu lat oraz w innych zakątkach naszego regionu widywano opisywane przez Prusa smutne, dziecięce figurki o bladej, przezroczystej cerze...

Kulturalnie oświecony

Dobroczynne skutki wypoczynku na łonie natury są znane nie tylko w naszych czasach. Pod koniec XVIII w. dzięki rozwojowi kolei żelaznych zachwycano się nowymi, atrakcyjnymi kierunkami wypoczynkowymi. Korzystały z tego główniej zamożne warstwy społeczne. Najczęściej wyjeżdżano „do wód”. Były to kurorty w których dbano o zdrowie oraz urodę kuracjuszy i urlopowiczów, paradowano w szykownych strojach czy wdawano się w płomienne romanse. Jeżdżono nie tyko za granicę (do Italii czy Niemiec). Stał się wówczas popularny także Nałęczów, Lądek Zdrój, a od końca XIX wieku Zakopane.

Na licznych zdjęciach z kurortów przedwojennej Polski widzimy setki osób tłoczących się na narciarskich stokach, uśmiechniętych spacerowiczów w szykownych kapeluszach czy ludzi rozmawiających w kawiarniach. Jednak dzieci na tych zdjęciach pojawiają się dość rzadko. Gdzie wówczas były? Wygląda na to, że pozostawiano je w domach pod opieką babć, guwernantek czy niań. Jednak kolonie dla dzieci także były organizowane w dwudziestoleciu międzywojennym. Jedno ze zdjęć znajdujących się w zasobach Archiwum Państwowego w Zamościu upamiętnia jedno z takich przedsięwzięć. W jego podpisie czytamy, iż były to „Kolonie letnie Magistratu m. Zamościa. Krasnobród, lipiec, 1928 r.”.

Pod koniec lat 40 i na początku 50. ub. wieku turystyka rodzinna stała się zjawiskiem niemal masowym. Związek Samopomocy Chłopskiej organizował wówczas niezliczone wycieczki dla rolników i ich rodzin. Także ze względów propagandowych. W ten sposób władza demonstrowała m.in. „dynamiczny rozwój kraju”. Jeżdżono m.in. do odbudowywanej z gruzów Warszawy, Nowej Huty itd.. Odwiedzano też wystawy czy teatry (słynna była np. akcja „PGR-y do teatru).

4 lutego 1949 r. utworzono Fundusz Wczasów Pracowniczych, który zajął się organizacją urlopów głównie dla klasy robotniczej. Na podstawie skierowania z poszczególnych zakładów, hut, czy kombinatów wyjeżdżano na dwu lub trzytygodniowe urlopy. Na początku m.in. do ośrodków wypoczynkowych na Dolnym Śląsku, które działały w niezniszczonych, poniemieckich willach, potem własne domy i ośrodki wczasowe budowały duże zakłady pracy oraz m.in. wojsko. Jak grzyby po deszczu wyrastały one w Zakopanem, Krynicy, Karpaczu czy Międzyzdrojach. Zapewniano nie tylko noclegi i wyżywienie, ale także „kulturę i rozrywkę” (odpowiedzialny był za to specjalny rezydent zwany „kaowcem”, czyli jak czasem mówiono z przekąsem „kulturalnie-oświeconym”).

W pakiecie były m.in. wieczorki zapoznawcze, wybory miss turnusu czy np. wspólne grzybobranie. Można też było skorzystać z oferty specjalnej. Były to np. wczasy dla matek z dziećmi, które także były popularne. „Fundusz Wczasów Pracowniczych Centralnej Rady Związków Zawodowych posiada zorganizowaną, gęstą sieć domów wypoczynkowych we wszystkich uzdrowiskach i miejscowościach wypoczynkowych kraju, które stały się własnością mas pracujących” – czytamy w Kalendarzu Robotniczym na rok 1951.

Część kosztów pracowniczych w tych miejscach pokrywał FWP. Tylko w 1957 r. z takiej formy wypoczynku skorzystało ponad pół miliona mieszkańców naszego kraju. Były też inne możliwości. Polskie Towarzystwo Krajoznawcze (potem było to Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze: pod koniec lat 50. ub. wieku liczyło ponad 200 tys. członków) organizowało też tzw. wczasy wędrowne. Tacy aktywni urlopowicze jeździli po całym kraju autobusami i pociągami. Naocznie obserwowali rosnącą „dynamikę socjalizmu”, ale także można było ich zobaczyć w Krakowie, Tatrach czy nad polskim morzem. Tylko w 1953 r. z takiej formy wypoczynku skorzystało 3,5 tys. osób. Natomiast Spółdzielnia Turystyczno-Wypoczynkowa organizowała tzw. wczasy pod gruszą. Mieszkańców miast kierowano do wybranych gospodarstw na wsi. Tam za przystępną cenę dostawali nocleg i wyżywienie.

Nie zapomniano też o młodzieży i dzieciach. To w czasach PRL-u kolonie i zimowiska dla najmłodszych stały się niezwykle popularne, masowe. Dzieci ze wsi jeździły wypoczywać do dużych miast, a z miasta – na wieś (kolonie często bazowały na terenie szkół, gdzie warunki bywały spartańskie). Organizowano dla nich także kilkudniowe pobyty m.in. w znanych kurortach. Wyjazdy na kolonie czy zimowiska organizowały szkoły i zakłady pracy.

Dzieciakom, które czasami miały zaledwie sześć lub siedem lat, nie zawsze było tam jednak wesoło. Bo tęskniły np. za domem lub nie umiały przystosować się do nowych warunków. Rodzice nie mogli ich pocieszyć. Telefonów komórkowych jeszcze nie wynaleziono, a przez stacjonarne nie zawsze łatwo było się z... turnusem połączyć.

Bożenka ciągle płacze

„Kochani rodzice. Na koloniach jest bardzo fajnie” – pisała na pocztówce z Bieszczad w latach 80. ub. roku dziewczynka o imieniu Agnieszka. A pod spodem zamieściła dopisek. „P.S. Bożenka ciągle płacze (chodzi o młodszą siostrę Agnieszki). Przyjeżdżajcie!”.

Rodzice dziewczynki mieszkali w Zamościu. Kolonię zorganizował dla ich pociech miejscowy PKS. - Na tych koloniach warunki były spartańskie. Spaliśmy w jakiejś szkole, w górach, w środku niczego. Nie było tam łazienek. Dzieci musiały myć się w zlewach. A ja nie dosięgałam do nich. O myciu nóg nie było nawet mowy. Jeden telefon działał w szkole, w gabinecie dyrektora. Był czarny, ebonitowy z bardzo ciężką słuchawką. Rodzice dzwonili do nas raz na tydzień… Pamiętam, że na koloniach była izolatka. Gdy ktoś zachorował, zamykali go w jednym z gabinetów. I to dziecko nie mogło wychodzić i z nikim się spotykać. Stało więc całymi godzinami w oknie. Zawsze takiego kogoś tam widzieliśmy.

Atrakcją kolonijną była „wycieczka objazdowa”. - Jeździliśmy pętlą bieszczadzką na jakiś punkt widokowy – wspomina 50-letnia dzisiaj pani Bożena. - Nikt mi nie powiedział jak mam się na wycieczkę ubrać, więc nałożyłam najlepszą sukienkę. Gdy wysiedliśmy na siku w lesie, od razu wywróciłam się w błoto. Byłam cała brudna. Pani doczyściła mnie w strumieniu. Tyle, że po tym czyszczeniu sukienkę miałam mokrą, a tego dnia było zimno. Więc nie mogłam wyjść z autobusu jak inne dzieci. Siedziałam zatem z panem kierowcą, który miał wąsy, cały czas palił papierosy i się do mnie nie odzywał. Na tych koloniach rzeczywiście nie było fajnie. Trwały one trzy tygodnie. Może po prostu byłam na to wówczas za mała.

Teraz pocztówka z kolonijnymi pozdrowieniami od siostry pani Bożeny przechowywana jest w domowym archiwum. - Dzisiaj się z tego śmieję, ale gdy pocztówkę dostaliśmy nie wiedzieliśmy co robić. Córki miały wówczas sześć i osiem lat. Nic im się tam na szczęście nie stało – wspomina pani Alicja, matka Bożeny i Agnieszki. - Obie przyjechały z kolonii zdrowe i zadowolone.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zamosc.naszemiasto.pl Nasze Miasto